Odczyt popularno-naukowy wygłoszony przez dr Marię Dernałowicz
Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa
podczas obchodów 200 rocznicy śmierci Ks. J. Kitowicza
w dniu 09 pażdziernika 2004 r. w Rzeczycy

O życiu proboszcza rzeczyckiego, księdza Jędrzeja Kitowicza, wiadomo bardzo niewiele, i winą tu akurat nie należy obarczać badaczy ale samego autora Opisu obyczajów, który tak skutecznie potrafił się ukryć we własnym dziele, że o mały włos pozostałyby one anonimowe i niktby nie wiedział, jak się nazywał jeden z największych pisarzy polskiego oświecenia. Ale szczęśliwie ocalał jego testament, sporządzony na pięć lat przed śmiercią, w którym napisał: ,,Dwa rękopisma moje, jeden o obyczajach polskich, drugi Historia polska, dotąd nie ukończone, oddać proszę do biblioteki ichmościów księżom misjonarzom warszawskim. Liche te pisma co do stylu i składu, zawierają jednak w sobie wiele takowych dziejów, o których żyjący dziś młodzi ludzie nie słyszeli i których dla drobności wielcy pisarze nie dotknęli…”. Jak wiadomo ksiądz Kitowicz nie ukończył ani Historii Polskiej , ani Opisu obyczajów, choć pisząc testament miał przed sobą jeszcze pięć lat życia, i na pewno swoją pisarską pracę uważał za swoje życiowe zadanie. „Będę pisał, póki będę mógł, a w którym miejscu i czasie ustanę ten będzie końcem pracy mojej – napisał w brulionowej przedmowie swoich Pamiętników czyli Historii Polskiej. Swoje drugie dzieło: Opis obyczajów za panowania Augusta III pisał także, póki mógł. Skończył właśnie ogromny fresk szlacheckiego życia i rozpoczął rozdział o obyczajach chłopskich; omówił stroje ruskie i krakowskie, swemu przyszłemu czytelnikowi przedstawił, jakie siermięgi, spodnie i pasy noszono na Mazowszu, jeszcze zdążył wyjaśnić, że czapki dla tego wypychano grubo kłakami, by chronić głowę od uderzenia pałką, jeszcze poinformował, iż u Mazurów kołtun występował tak często, „że między trzema głowami chłopskimi dwie musiały być kołtunowate” i opisał te głowy z właściwą sobie fotograficzną dokładnością. Przeszedł do noszonych w lecie kapeluszy, wełnianych lub słomianych – i urwał w pół zdania. Coś go oderwało od pióra, może jakaś sprawa kościelna, interesant czy konieczność rozstrzygnięcia jakiegoś sporu. Ale najprawdopodobniej był to przypływ słabości, która okazała się śmiertelna, może wylew, może zawał serca. Bo tego zdania o mazowieckich kapeluszach już nigdy nie skończył. O przyczynach jego śmierci nic nie wiemy; dla jemu współczesnych musiała się wydawać najzupełniej naturalna, bo ksiądz Kitowicz jak na owe czasy, kiedy przeciętny ludzki wiek był jeszcze wciąż bardzo krótki, dożył przecież późnej starości: siedemdziesięciu pięciu albo sześciu lat.

Najmniej wiadomo o początkach jego życia. Niczego nie wiemy o jego pochodzeniu społecznym, choć osobiście skłonna jestem przypuszczać, że pochodził z ubożuchnej, zdeklasowanej rodziny szlacheckiej, o czym świadczyć może, ale nie musi, fakt że był oficerem w oddziałach konfederacji barskiej, oraz odnaleziona przeszło pięćdziesiąt lat temu pieczęć Kitowicza; zatarty rysunek na owej pieczęci nie pozwala określić, czy przedstawiał herb szlachecki, czy jakiś inny znak. Sam Kitowicz w brulionowej przedmowie do Pamiętników czyli Historii polskiej tyle o sobie napisał:

„zadość czyniąc czytelnikowi memu, donoszę mu, iż jestem rodowity Polak. Prosto ze szkół udawszy się w dworską służbę, a potem do konfederacji krajowej, a na koniec do duchownego stanu, niemal całe życie na publice strawiwszy i zawsze między ludźmi najpierwszymi w kraju mieszczący się, wszystko, com w tych pamiętnikach napisał: albo oczami własnymi na to patrzał, albo z ust bardzo wiarygodnych nieodwłocznie słyszał, a w wielu okolicznościach sam się znajdował: przeto pismu memu wiara bez bojaźni zawodu może być dana.”

I to jest wszystko. Ranga Kitowicza jako pisarza skłaniała wielu badaczy do poszukiwań ale nie udało się ustalić ani miejsca, gdzie się urodził, ani środowiska, ani imion rodziców. Doszperano się jego listów do siostry, Ludwiki, z męża Makowskiej, dla której zrobił notatkę, że z rodzeństwa był najmłodszy, poza ową Ludwiką rodzice jego mieli jeszcze bliźnięta, chyba zmarłe w dzieciństwie, bo ksiądz Jędrzej nawet nie wymienia ich imion. Nie wiemy też, gdzie pobierał pierwsze nauki, w domu czy w szkole parochialnej (czyli parafialnej). Potem – to już wiadomo, gdyż z Opisu obyczajów – uczył się w konwikcie prowadzonym przez zakonników nie wiadomo, czy u jezuitów czy u pijarów, wiadomo natomiast, że jego edukacja skończyła się ,,na retoryce trzy lata słuchanej”. Oznacza to, że ukończył pięć klas z ówczesnych możliwych siedmiu. W dwóch następnych studiowało się filozofię i teologię, i uczniami tych byli przeważnie ci, którzy mieli zostać duchownymi. Jak z tego można wnosić Kitowicz o stanie duchownym nie myślał.

Potem poszedł, jak enigmatycznie wspomniał w ,,Pamiętniku” ,,w dworską służbę”. Pewno miał wówczas jakieś osiemnaście lat, może siedemnaście. Nie wiemy, u kogo tę służbę zaczynał. Na kilka lat jego ślady się urywają. Badacze odkryli, że w 1751 roku był w służbie opata lubińskiego, Michała Lipskiego, późniejszego referendarza wielkiego koronnego, przy którym pełnił funkcję sekretarza. Był to prałat światły i zapewne u jego boku Kitowicz wiele skorzystał.

Wróćmy do tej króciutkiej notatki o sobie, jaką Kitowicz zostawił w brulionowej wersji przedmowy do Pamiętnika czyli Historii polskiej. Pisze tam: że potem był w ,,konfederacji krajowej”. Mowa oczywiście o konfederacji barskiej, kilkuletniej, partyzanckiej właściwie wojnie, którą szlachta wydała własnemu królowi, Stanisławowi Augustowi, i stacjonującym w Rzeczypospolitej wojskom rosyjskim. W brulionie Historii polskiej Kitowicz wspomina, że ,,rotmistrzowi Kitowiczowi” powierzono w pewnym momencie komendę załogi w Poznaniu. Ale w czystopisie autor wykreślił ową wzmiankę i własne nazwisko, widocznie więcej mu zależało na zupełnej anonimowości niż na sławie.

Ale w archiwach konfederackich zachowały się liczne zapiski Kitowicza i niejeden ważny dokument, list albo rozkaz, redagowany był ręką Kitowicza. Z archiwaliów tych, znajdujących się obecnie w Bibliotece kórnickiej wiadomo, że Kitowicz w swoim oddziale był sekretarzem i kwatermistrzem. I że był nim jeszcze na początku sierpnia 1771 roku. Tu nie ma żadnej wątpliwości: jeszcze 4 sierpnia urzędował Kitowicz w kancelarii sztabowej swego dowódcy, Józefa Zaremby. I w pięć dni później wstąpił do seminarium duchownego. Miał wówczas już dobrze po czterdziestce. Co się właściwie stało? Trudno przypuścić, by Kitowicz powziął taką decyzję wskutek późno uświadomionego sobie powołania. Jego list do znajomego zakonnika w lubińskiem klasztorze, księdza Ildefonsa Konopki, pisany trzy tygodnie po wstąpieniu do seminarium księży misjonarzy przy Kościele Św. Krzyża w Warszawie, tchnie zrezygnowaną determinacją: ,,Nie znałem życia duchownego trybu, rozumiałem, że tak będę rządził czasami mymi, jak na świecie. (…). Aż ja widzę, żem się omylił na swoim zdaniu, bo teraz znajduję się pod rządem czasu i starszych woli (…). Nie mam Panu Dobrodziejowi co o sobie pisać, ponieważ jakem wszedł do seminarium, żadnej nie mam odmiany, tylko zawsze jestem w seminarium. Zabawy moje zwyczajnie jak w seminarium, rekreacje albo rozrywki jak w seminarium, wesół jestem, jak tylko pozwala seminarium”.

Czego więc Kitowicz szukał w seminarium? Nie ma wątpliwości. Szukał tu możliwości, by nareszcie zacząć wypełniać swoje powołanie. Ale nie powołanie duchowne, ale pisarskie. Chciał zostać księdzem, bo tylko w ten sposób mógł zdobyć wolny czas, zostać panem tego czasu. Konfederacja barska, w której wziął udział, zbliżała się nieuchronnie do ostatecznej klęski i znów miał powrócić w dworską służbę. Ale wtedy nie było ośmiogodzinnego dnia pracy: sekretarz wybitnej osobistości musiał być dyspozycyjny o każdej porze, i to w świątek i piątek.

Niełatwo musiało być niedawnemu konfederatowi w tych rygorach. Ale seminarium najwyraźniej traktował jako stan przejściowy, jako konieczny warunek dojścia do wytyczonego celu. Kładł więc sobie w głowę liturgikę, wkuwał dogmatykę i biadał, że nie ma pojęcia o dialektyce i wielu innych scjencjach, o których próbował dyskutować podczas rekreacji, ,,choć ich nie rozumiał”.

Przemysława Matuszewska w swoim Wstępie do Pamiętników, czyli Historii polskiej napisała: ,,stan duchowny był stosunkowo najpewniejszą <<przystanią>> życiową w dobie zamieszek politycznych i jedną z nielicznych dróg kariery dla ambitnych hołyszów”. Ten hołysz na karierę w duchownym stanie nie bardzo już mógł liczyć: był na to za stary. Hołysze dochodzili w Kościele do poważnych stanowisk, lecz musieli na to zasłużyć od wczesnej młodości, odznaczyć się zdolnościami i wiedzą. Czterdziestoparoletni kleryk mógł w najlepszym razie liczyć tylko na ,,przystań”, na jakieś wiejskie probostwo. Ale widocznie o tym marzył, do tego postanowił dążyć: do takiego skromnego, ale zabezpieczonego bytu, który by mu umożliwił bardziej ,,rządzić czasami swymi” niż w dalszej służbie sekretarskiej czy plenipotenckiej, w wiecznej zależności, jaką dawała pozycja rezydenta, nieuchronnie czekająca go na starość, rezydenta skazanego na wywdzięczanie się swemu łaskawcy załatwianiem jego spraw i dbaniem o dobry humor. Przebywszy młodość i część męskiego wieku na dworze duchownych mógł liczyć na jakieś protekcje, które umożliwiłyby mu – mimo braków w teologicznym wykształceniu – uzyskanie święceń i onej upragnionej plebanii.

Nie chciał wiele. Ale ,,potrzeby pisarza dadzą się opędzić tak małym kosztem!” – jak pisał Jan Parandowski w wiele dziesiątków lat po śmierci rzeczyckiego proboszcza. Kitowicz zaś był pisarzem. Pisarzem ciągle nie zrealizowanym. ,,Ledwo mię stać było na to, żem przypadek wydarzony krótko a węzłowato zanotował na kawałkach papieru, chowając w jednym złożeniu” – pisał w przytaczanej tu już przedmowie do Pamiętników. Zaczął prowadzić te swoje notatki jako kilkunastoletni chłopak w roku 1743. Prowadził je przez całe życie, myśląc o dziele, które chciał po sobie zostawić, a na którego napisanie nie miał nigdy czasu.

Duchowny stan nie od razu obdarzył go spokojem koniecznym dla zamierzonych prac. Ówczesny protektor Kitowicza, biskup włocławski, a później prymas niesławnej zresztą pamięci Antoni Ostrowski, który być może pokrył koszty jego rocznego pobytu w warszawskim seminarium, wolał wykorzystywać jego administratorskie umiejętności, nabyte w służbie u Michała Lipskiego, i osadził go w swoich dobrach biskupich już w rok po owej nagłej decyzji o zmianie stanu. Kitowicz nie miał wówczas nawet niższych święceń, na drodze do kapłaństwa stała zresztą jakaś nie wyjaśniona do końca przez badaczy przeszkoda wymagająca papieskiej dyspensy – najprawdopodobniej brak teologicznego wykształcenia (irregularitas ex defectu scientiae); administrując dobrami swego protektora Kitwicz nawet przy najlepszych chęciach nie mógłby tego wykształcenia nabyć. W roku 1774 skarżył się wdowie po swoim dowódcy, pani Zarembinie: ,,…wedle żadnego budynku nie ma takiej dużej zaspy śniegu, jaka jest wedle mnie zaspa papierów na stole.” A nie były to z pewnością ani teologiczne podręczniki, ani stronice wymarzonego własnego dzieła, tylko rachunki i sprawozdania gospodarskie. Biskupowi Ostrowskiemu najwyraźniej bardziej był potrzebny sprawny administrator niż nowy proboszcz.

Koniec lat siedemdziesiątych przyniósł Kitowiczowi początki upragnionej samodzielności. Został nareszcie wyświęcony, a Ostrowski, zostawszy prymasem, wydzierżawił ,,kantorowi wolborskiemu” – gdyż taki tytuł otrzymał wówczas Kitowicz – wsie Sługocin, Wola, Kowalewo, Wierzbno i Koszuty na okres lat dziewięciu. Miał też już przed sobą perspektywę własnego probostwa. W roku 1781 podpisał się jako ,,proboszcz rzeczycki”.

Mizerne to było probostwo. Folwark plebański, tak zwany Księży Kąt, miał wprawdzie jedenastu poddanych na dziewięciu łanach, ale był w zupełnym upadku wskutek długoletnich, wyniszczających dzierżaw; ostatni pleban, który osobiście prowadził tu gospodarstwo, zmarł przed czterdziestu kilku laty. Kościół i plebania w ruinie, młyn nieczynny, pola i łąki zarosłe, inwentarzy żadnych. Toteż ,,proboszcz rzeczycki” dalej siedział w wydzierżawionych mu przez prymasa wioskach, by zebrać konieczny grosz i postawić na nogi swoje gospodarstwo. Gdzieś dopiero w roku 1787 przeniósł się na stałe do Rzeczycy, do odbudowanej plebanii przy odrestaurowanym kościele, do niewielkiego, ale przynoszącego dochód folwarczku. Parafia zdolna była już wtedy wyżywić dwóch księży i wikary, ksiądz Wojciech Przybyłowicz, mógł się zająć posługą kościelną. A pleban osądził, że zrealizował nareszcie swoje marzenie i że będzie mógł spokojnie zasiąść nad gromadzonymi od lat notatkami.

,,…dopiero w roku 1788, zaś 60 wieku mego, zacząłem je w jedną książkę zbierać, nie uważając ani na porządek rzeczy, ani na gładkość stylu; obawiając się, aby mię bawiącego około tych powierzchownych okras śmierć nie zaskoczyła i wszystkiego dzieła razem z życiem nie wydarła.”

Jeśli mu tak zależało na owym dziele, dlaczego nie poszedł normalną wówczas drogą ludzi pióra, dlaczego nie próbował szukać mecenasa, tylko tak długo i uparcie walczył o niezależność w postaci tej swojej rzeczyckiej plebanii? Ale mu nawet widocznie w myśli nie postało, by naginać swoje pisanie do poglądów jakiegoś protektora. A przecież przywykł do zależności – najpierw od Lipskiego, potem od Ostrowskiego, pilnie i sumiennie sekretarzował i administrował, składał sprawozdania i informował o każdej sprawie, która by mogła zainteresować jego przełożonych. I nie wadziło mu to, we wdzięcznej pamięci zachował swoich chlebodawców. W testamencie zapisał sześć tysięcy złotych, ,,a to na aniwersarz, czyli rocznicę, za duszę świętej pamięci Antoniego Ostrowskiego, prymasa niegdyś Korony Polskiej, i Michała Lipskiego, sekretarza wielkiego koronnego, których dobrodziejstw jako ja byłem uczestnikiem za żywota i prawie cały majątek mój z ich łaski powstał, tak chcę, aby wdzięczność moja ku nim, przez cały trakt życia mego ich duszom okazywana, rozciągała się dla nich i po śmierci mojej”. Ale nigdy nie szukał ani u nich, ani u nikogo innego opieki nad swoim pisarstwem, mimo że właśnie Lipski, człowiek światły i wysoko ceniony przez króla Stanisława, mógł go bez trudu zaprotegować, choćby do prac pomocniczych Naruszewiczowi.

Lecz Kitowicz miał swój ideał historyka – a właśnie historykiem chciał zostać. ,,Obywatel nie będący ani w łaskach u monarchy, ani w nienawiści jego, piszący o dziejach jego, powinien znajdować więcej wiary nad dwóch następujących: nad jednego, który tchnie zawziętością ku królowi, nad drugiego, który żyje z podchlebstwa królewskiego.” Nie szukał mecenasa, bo chciał zostać niezależnym świadkiem. Pisarza historycznego wyobrażał sobie przede wszystkim jako świadka.

Ale na tej ślepej wierze w wartość autopsji, opisywania tylko tego, czego prawdziwości był pewny zaczynał się i kończył historyczny krytycyzm Kitowicza; nie rozumiał, że trudno być historykiem, poprzestając na pozycji świadka. Świadek jest w stanie widzieć przeżywany przez siebie czas tylko ze swojego punktu widzenia, nie może dostrzec właściwego wymiaru wypadków, przeoczy jedne, wyolbrzymi drugie dlatego tylko, że działy się przed jego nosem. Dążąc do uzyskania pełniejszego obrazu zawierzy ludziom, których zwykł darzyć zaufaniem, powtórzy czystym sumieniem plotkę; słowem, napisze dzieło nie o dziejach narodu, ale o tym, co widział i o czym zasłyszał Jędrzej Kitowicz.

Jakżeby mu było gorzko, gdyby przewidział, że jego Pamiętniki, czyli Historia polska spotkają się kiedyś w przyszłości z krytyką zawodowych historyków. Że ocali je od zapomnienia przede wszystkim uroda relacji, język konkretny i barwny, zmysł obserwacji połączony ze zmysłem humoru, wspaniała umiejętność kreślenia scen zbiorowych, które zapadają w pamięć jak najznakomitsza realizacja teatralna. Któż z jego czytelników będzie mógł wyobrazić sobie inaczej sejm konwokacyjny po śmierci Augusta III, jak nie idąc torem jego opowiadania? Któż nie zapamięta tego obrazu, jak ,,cała izba, tak w kole poselskim, jako i po gankach i lożach, porwała się do szabel, które dobycie w mgnieniu oka błysnęło po całym Zamku”, jak arbitrzy i senatorowie poczęli uciekać, ,,poodbiegawszy czapek, kapeluszów, nałamawszy szabel, szpad i lasek, naobrywawszy na sobie sukien”? Potomni zakwestionują nieraz historyczną wartość Pamiętników, ale nikt nie zakwestionuje w Kitowiczu doskonałego pisarza.

Natomiast drugie dzieło Kitowicza, Opis obyczajów za panowania Augusta III, doczekało się powszechnego uznania – zarówno historyków, jak i wielbicieli sztuki pięknego pisania.

Badacze twórczości Kitowicza zachodzą w głowę, skąd przyszedł mu pomysł dzieła tak nowatorskiego, tak nie mającego właściwie żadnych wzorów.

Postanowił on zająć się obyczajem jednego państwa w okresie jednego, trzydzieści lat trwającego, panowania. Zakres swych obserwacji ograniczał do tego, na co mógł patrzeć własnymi oczami. ,,Litewskich trybunałów – jako nieświadomy Litwy – nie będę opisywał.” Zajął podobną pozycję jak w Pamiętnikach: pozycję świadka, nie wystarczającą historykowi, bezwarunkowo natomiast obowiązującą etnografa, dla którego najważniejszy jest autentyzm zbieranego materiału, osobiście prowadzona i każdy najmniejszy nawet szczegół rejestrująca obserwacja. Takie opisywanie obyczajów godziło się zarówno z założeniami, jakie Kitowicz- historyk sobie stawiał, jak i z właściwościami jego pisarskiego talentu. Być świadkiem, odżegnującym się od wszelkiej motywacji, zwłaszcza psychologicznej. W Pamiętnikach nie zawsze udawało mu się uniknąć tak potępianej przez siebie praktyki; opisywanie obyczajów natomiast eliminowało ją przez sam wybór tematu. Swemu czytelnikowi przedstawiał to tylko, co kiedyś można było zobaczyć, usłyszeć, dotknąć, powąchać, posmakować. Brzegi, między którymi kiedyś płynęło życie.

Kiedyś. Bo Kitowicz miał świadomość tego, że formy życia ulegają zmianie i odsuwają się w przeszłość, zastygają w niej jak figurki na Soplicowskim serwisie. Podobnie jak Wojski w Panu Tadeuszu – oprowadza nas po wielkim Serwisie szlacheckiej Rzeczypospolitej. Niestety tylko szlacheckiej, gdyż zaczęty opis obyczajów chłopskich pozostał małym, przez śmierć autora przerwanym fragmentem.

Od pierwszej kąpieli dziecka aż po wejście w świat. Pierwsze dziecięce pokarmy, pierwsze ubrania, pierwsze, domowe jeszcze, nauki. Szkoły czasów saskich z całą ich obyczajowością, z przywilejami i wybrykami uczniów, z walkami studentów różnych szkół między sobą: pijarskich z jezuickimi, jezuickich z akademickimi. I na koniec Kitowicz wyprowadza młódź szkolną ,,spod rózgi” do stanów: duchownego, ,,prawnickiego pod imieniem palestry rozumianego”, żołnierskiego i dworskiego.

Powstało dzieło bardzo niezwykłe, łączące planowość i systematyczność z umiejętnością operowania dygresją, cechującą gatunek tak specyficzny dla naszej kultury, jakim jest gawęda szlachecka. Opis obyczajów, dokładny aż do takiej drobiazgowości, że można według niego szyć stroje z epoki saskiej, mundurować żołnierzy, gotować potrawy, zastawiać stoły do uczt, kręcić filmowe sceny przedstawiające przebieg trybunałów, życie dworaków w pańskich rezydencjach czy przebieg tak chętnie i tłumnie składanych sobie wizyt – nigdy nie jest nudny, tętni życiem, skrzy się raz po raz humorem. Przy wszystkich swoich walorach poznawczych nie ma nic ze sztywnej, osnuwającej niewysłowioną nudą bezosobowości, którą dzisiaj wielu autorów uważa za konieczny atrybut naukowego dzieła. Przeciwnie: cały czas czujemy w Opisie obecność jego twórcy, jego indywidualność.

Zwykło się mówić, że Kitowicz tak ukrył się w swoich pismach, w Pamiętnikach i w Opisie obyczajów, że pozostawił swoim biografom same zagadki, które od lat próbują rozwiązywać za pomocą odnajdowanych listów, z trudem wyszukiwanych dokumentów. To prawda: niewiele nic prawie nie powiedział nam proboszcz rzeczycki o swoim życiu. Mimochodem jednak pozostawił w swoich dziełach swój portret, i uważny czytelnik może się go dopatrzyć.

Mówię dopatrzyć. Bo trzeba na to pewnego wysiłku. Kitowicz wymyka się stereotypowym klasyfikacjom. A szkolone schematy działają, i jeśli w Pamiętnikach znajdujemy ciepłe słowa o Auguście III – mimo woli widzimy Kitowicza w nurcie szlacheckiej upartej bierności, za jedyny cel mającej utrzymanie złotej wolności i owego ideału życia, wyrażonego w żywym po dziś dzień porzekadle: ,,Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. Taka jest magia symboli, a August III zastygł dla nas w symbol. W Kitowiczu razi nas często ujawniająca się ksenofobia, razi też brak tolerancji, owe cierpkie uwagi o ludziach innego wyznania.

Ale jednocześnie ten sam człowiek, kreśląc opis obyczajów epoki saskiej, miał świadomość, że kreśli obyczaje zwyrodniałe. Nie był politykiem ani filozofem. Lecz patrzył na świat z punktu widzenia określonego przez dziesięć przykazań, które zabraniały nie tylko obrażać Boga, ale i łamać jego sprawiedliwość. I z punktu widzenia patrioty, dla którego bezsilność kraju musiała być nękającą udręką, tym gorszą, że spowodowała ją bezprzykładna krótkowzroczność ludzi, mających tylko swój interes na widoku. Polskie obyczaje, opisane przez Kitowicza, uświadamiają nam z niebywałą plastycznością konieczność walki prowadzonej przez Konarskich, Zamoyskich, Kołłątajów, Stasziców – o naprawę Rzeczpospolitej.

To spotkanie Kitowicza z luminarzami Oświecenia, które nie doszło do skutku nigdy w historii, ale które dokonuje się w naszej świadomości, jest skutkiem prostej, rzetelnej prawości tego człowieka, jego wstrętu do krętactw, machlojek, pozorów. Oprzyjmy się na przykładzie tego, jak pisze o sądownictwie w Rzeczypospolitej za czasów panowania Augusta III.

Szlachcica hańbiły handel czy rzemiosło, zgodne z dostojeństwem jego stanu były jedynie zajęcia ziemianina, duchownego i coraz rzadziej praktykowana służba w mikroskopijnym wojsku Rzeczpospolitej. I jeszcze jeden fach był szlachcicowi dozwolony: ,,prawnicki”. Egzekucji praw szlachta wypuścić z rąk nie mogła. Przez wieki o swoje prawa walczyła, zdobyła je kosztem chłopów, mieszczan i władzy królewskiej, uzyskała wolność, jaką się nie mógł poszczycić żaden stan w ówczesnej Europie. Sądownictwo miało strzec wolności i równości ogromnej masy szlacheckiej. Okres saski był jednak czasem największego jego zwyrodnienia, które obróciło się właśnie przeciw owej wolności i równości.

Kitowicz rozumiał doskonale mechanizm funkcjonowania ówczesnych trybunałów, manipulowanych przez wielkie partie magnackie i służących przede wszystkim grze tych stronnictw, a nie wymiarowi sprawiedliwości .,,Sprawiedliwość trojakie miała pobudki, z których następowała - pisze Kitowicz - jedna była podług prawa i sumienia, kiedy sprawa toczyła się między osobami z siebie słabymi i żadnego wsparcia od panów nie mającymi. Druga była kupna i przedajna, tą handlowi deputaci z pacjentami bogatymi, wziętymi, reputację w narodzie mającymi i wszelkich sztuk na zepsucie sumienia sędziowskiego, czyli jak mówią: korupcją, zażyć umiejącymi. Niekoniecznie albowiem deputaci samym złotem dawali się przekupywać, szli oni za powabem przyjaźni, za obietnicą wzajemnej przyszłej obsługi i za ponętą podwiki i pulchnego gorsa, które ojcowie i mężowie mający sprawy do trybunałów jako pewną pomoc słabym na czas dokumentom zwozili. Trzecia sprawiedliwość wypływała od panów trząsających trybunałami. Każdy deputat, który za protekcją pańską […] utrzymał się przy funkcji, swego protektora stawał się niewolnikiem. Już tam nic nie ważyła ani nowo ofiarowana korupcja, ani przyjaźń, ani powab urody, ani czystość sprawy, ani moc prawa i dokumentów. Na to wszystko zatkane były oczy i uszy, a sentencja wypadała ślepo podług rozkazu pańskiego.

,,Kto według takiego wyroku miał sprawę przegrać, musiał ją przegrać, by też była najlepsza; kto miał wygrać, wygrał by też była najgorsza, bo te rzeczy jeszcze przed funkcją były ułożone i na poczciwość (jeśli się tak zwać powinno odważone sumienie) zaręczone.”

Opis obyczajów stanu ,,prawnickiego” jest właściwie w ogromnej większości ilustracją tego wywodu. Jest dokumentarnym filmem, kręconym przez znakomitego scenarzystę i operatora w jednej osobie. Ukazuje całe decorum, okrywające to targowisko sprawiedliwości: oto wspaniałe wjazdy marszałkowskie ,,w świetnej paradzie dworzan, karet obywatelów, żołnierstwa i innego rozmaitego tłumu”, powitanie trybunału przez przedstawicieli palestry i ziemstwa, uczty wydawane przez marszałków, uroczyste zawieszanie obrazu Matki Boskiej w kaplicy ratusznej i wreszcie przysięga deputatów na zakończenie trybunału: każdy z ręką na krucyfiksie oświadczał, ,,jako sądził według Boga, sumienia i prawa i jako nie brał korupcji”.

Pod tą dekoracją roiło się od nadużyć, szachów, łotrostw. Kitowicz opowiada o wypróbowanych sposobach uznawania i nieuznawania deputatów, zrzucania niewygodnych spraw z wokandy i przeprowadzania innych poza kolejką, o kupowaniu świadków, o co zresztą było bodaj najłatwiej. Na zjazdy trybunalskie zbiegali się jak dziady na odpust bezrolni szlachetkowie, ,,brukowcy”, wynajmujący się a to do bójek uniemożliwiających zaprzysiężenie deputatów, nie będących po myśli jakiegoś wielkiego pana, a to udający pogorzelców, by zyskać jałmużnę, za cenę której wykonywali wszystko, czego od nich zażądano. Oni to ,,najmowali się za świadków do zaprzysięgania jakiego winowajcy na śmierć skazanego jako godzien śmierci, za co pospolicie brali od strony talar bity.”

Najbarwniejsza, najbardziej nasycona materiałem anegdotycznym i najdosadniej malująca szlachecką obyczajowość czasów saskich jest ta część Opisu, która mówi ,,O stanie dworskim”. W części tej Kitowicz zamieścił szczegółowe relacje o życiu w rezydencjach magnackich i naśladujących je dworach szlacheckich. Przysłowie: ,,Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”, realizowało się bowiem – prawda, że pozornie – nie tylko w porządku prawnym Rzeczypospolitej, ale i w owym naśladownictwie wielkopańskiego obyczaju. Nie było to w smak możnowładcom. ,,Nie wiedzieli panowie, jak się mieli różnić od szlachty; jakąkolwiek oni modę wymyślili, wnet ją widzieli na szlachcie. Kazał sobie pan obsadzić dokoła perłami kontusz, szlachcic, choćby mu przyszło żony i córki poobdzierać z pereł, musiał także po pańsku swój kontusz uszamerować albo przynajmniej ze srebra narobić guziczków, perłom podobnych” – pisze Kitowicz.

Dwór wielkiego pana utrzymywał, w charakterze dworzan, mnóstwo synów szlacheckich, gościł i poił przy lada okazji całe rzesze swoich klientów i w ten sposób wiązał ze sobą potrzebną mu masę panów bratów, zyskiwał ich wierność w walkach o trybunały, o kreski na sejmikach. Naśladująca ten tryb życia majętniejsza szlachta takich dalekosiężnych celów nie miała; ot, najwyżej uzyskanie jakiejś powiatowej godności, co zresztą zależało od potężnych protektorów. W naśladownictwie strojów, pojazdów, a przede wszystkim sąsiedzkich zjazdów gęsto zakrapianych trunkami realizowała się więc i szlachecka duma, potrzeba dorównania ,,wojewodom”, oraz zaspokajało się naturalne w wiejskich nudach pragnienie towarzystwa, rozmowy zabawy. ,,Zastaw się, a postaw się.” Ale choćby się szlachcic nie wiem jak zastawiał, uczty magnackie drobniały w jego wykonaniu w ogarniające cały kraj pijaństwo, byle w jakimś towarzystwie, jak u tego opisanego przez Kitowicza pana Borejki, który wychodził na rozstajne drogi, pod zbudowaną ,,porządną kapliczkę św. Jana Nepomucena, daszkiem, sztakietami i ławkami opatrzoną”, i tam, pod tym daszkiem, na tych ławeczkach, czekał uzbrojony w ,,puzdro jedno i drugie wina” na przyjeżdżających, aby z nimi się napić; obojętnie na kogo: mógł to być przejeżdżający kwestarz, szlachcic, mieszczanin, nawet Żyd czy chłop. Kitowicz opisuje pijaków groźnych, którzy zapijali swoich gości na śmierć, jak ów krajczy koronny, Adam Małachowski, od którego uciekał ,,bez szabli, bez czapki bez konia, w zastaw niby pewności powrotu zostawione, pod pretekstem pilnej potrzeby, której wymieniać nie należy”.

Roman Pollak, w swoim bardzo zresztą interesującym wstępie do pierwszego pełnego wydania Opisu obyczajów w roku 1950, mówił o starym, spisującym swoje Pamiętniki i malującym swój wielki fresk obyczajowości szlacheckiej Kitowiczu: ,,Starcowi coraz trudniej było zorientować się w tym zawrotnym wirze [mowa o Sejmie Czteroletnim, Targowicy, rozbiorze, powstaniu kościuszkowskim, ostatecznym upadku Rzeczypospolitej]. Nie wszystko wydawało mu się dość jasne i proste; tym tęskniej wspominał dawne lata, w których tyle przeżył tylu rzeczom się napatrzył i tyle nasłuchał”. T ę s k n i e wspominał?

Niech nas nie myli to nieopatrznie napisane słowo. Kitowicz, gorący patriota, bolał nad utratą niepodległości, w Pamiętnikach, czyli Historii polskiej znajdziemy na to dość dowodów. Ale nie tęsknił za obyczajem saskim, który tak wiernie, plastycznie opisywał.

Nie zdążył wykonać całego zamierzonego dzieła, brak relacji o mieszczaństwie, rozdział o chłopach przerwała śmierć. Jednak wzmianki, rozsiane w Opisie, choćby ta o krzywdach chłopów, których nędzny dobytek do cna niszczyły przejazdy wielkich dworów magnackich i którzy nie mieli żadnego sposobu, by swych krzywd dochodzić, świadczą o współczującym sercu i myślącej głowie. O sercu plebana rzeczyckiego świadczy też testament, w którym troszczył się o przyszłość swych sług, a chłopom rzeczyckim darował wszelkie długi, choć miał krewniaków, o których losie także myślał. Obyczaje, których świadkiem był w swej młodości i pełni wieku męskiego, raziły jego wrodzoną prawość, która, jak już pisałam, pozwoliła mu spotkać się w naszej świadomości z zasłużonymi reformatorami epoki stanisławowskiej. Czy był wyjątkiem? Chyba nie. Bo ta – spóźniona dla polskiej państwowości – reforma zdołała jednak przeobrazić naród. A nie byłoby się to stało, gdyby Ustawy Konstytucji Trzeciego Maja, podręczniki Komisji Edukacji Narodowej, manifest kościuszkowski nie natrafiły na moralną rzetelność, taką, jaka prowadziła pióro rzeczyckiego plebana, i która mimo wszystkich zwyrodnień epoki saskiej zdolna się była odrodzić.

Ale też zdolny jest się ciągle odradzać dawny obyczaj, nie tylko ten, o którym czytamy w Opisie z rozczuleniem, rozpoznając w nim obrzędy urozmaicające nasz czas: owe dyngusy czy szopki, wtedy jak i dziś najbardziej wymyślne u kapucynów; również ten, który był ongiś śmiertelną chorobą Rzeczypospolitej. Jej objawy powtarzają się w każdy sprzyjający czas. Czytajmy Kitowicza. Bo nie wolno utracić pamięci o tym, jak wyrodnieją obyczaje, jak krótkowzroczność i bezkarność uprzywilejowanych biorą górę nad prawem, a przed sądem stają kupieni za talar świadkowie.

Fundacja
Centrum ks. Jędrzeja Kitowicza
97-220 Rzeczyca,
ul. ks. Jędrzeja Kitowicza 17
tel.: (+48) 44 710 51 25
e-mail: fundacja@kitowicz.pl
KRS: 0000623207

Konto bankowe:
Bank Pekao SA
03 1240 1545 1111 0010 7455 6473

DRUK PRZELEWU