- Układ personalny był i jest dla mnie czymś kluczowym w pracy nad "Opisami". Bo mam poczucie, że prozy Kitowicza w formie, jaką jej nadaję na scenie, nie da się zrealizować w teatrze zawodowym - mówi MIKOŁAJ GRABOWSKI, który przygotowuje spektakl "O północy przybyłem do Widawy... czyli opis obyczajów III". Premiera 19 marca w Rzeczycy [21 marca na Festiwalu Interpretacje w Katowicach - red.e-teatr], tydzień później w Warszawie. Z reżyserem rozmawia Łukasz Drewniak w Dzienniku Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.
W pierwszym "Opisie obyczajów", który miał premierę w Teatrze STU w roku 1990, zbiorowym bohaterem była polska rodzina, kompania prowincjuszy nie tylko postawiona wobec dziedzictwa sarmatyzmu, co szukająca równowagi między sacrum i profanum, w poście i karnawale. Drugi "Opis" zrobił pan w Teatrze Słowackiego siedem lat później, pokazując obywateli uwikłanych w sprawy publiczne. Teraz przyszedł czas na część trzecią. Jakich Polaków od Kitowicza zobaczymy tym razem?
Mikołaj Grabowski: W pewnym sensie wracam do sytuacji wyjściowej z pierwszego "Opisu". Wprowadzam na scenę grupę ludzi tworzących wspólnotę - może rodzinną, może po prostu przyjacielską, których troską i obsesją jest sprawa polska. Ci ludzie pewnie razem chodzą na pielgrzymki, razem biesiadują, razem odczuwają drgania, w jakie wprawia ich troska o zachowanie naszej tożsamości w stanie nienaruszonym. Problemem dla nich jest fakt, że Polska znalazła się w Europie, że trochę przez to zyskując, możemy zagubić to coś, co jest święte, bo polskie. Ale co jest święte? To chyba pytanie tego spektaklu.
Pierwszy "Opis" przestał pan grać, bo umarł Jerzy Goliński, rozchwytywani przez film i seriale Andrzej Grabowski i Jan Frycz już pewnie nie mają czasu na teatr. Robi pan nowego Kitowicza z zupełnie nowym zespołem?
- Z obsady poprzednich spektakli wg Kitowicza zostały oprócz mnie Iwona Bielska i Urszula Popiel. Doszli moi byli studenci: Tomasz Karolak, Oskar Hamerski, Andrzej Konopka, Wojtek Blach, Magda Boczarska, z którymi razem pracowaliśmy w Teatrze Nowym w Łodzi. I teraz Bielska i Popiel będą dla tej "młodzieży" swoistymi matkami Polkami, nauczycielkami postaw i obyczajów, strażniczkami starego świata. Układ personalny był i jest dla mnie czymś kluczowym w pracy nad "Opisami". Bo mam poczucie, że prozy Kitowicza w formie, jaką jej nadaję na scenie, nie da się zrealizować w teatrze zawodowym - biorę to określenie w cudzysłów, bo sam jestem przecież dyrektorem zawodowego teatru. W wypadku tej pracy "nieformalność" pracującej grupy aktorów jest jej zaletą. Bo relacje między postaciami, nasze role, biorą się przecież tylko ze środka długotrwałej znajomości. W 1990 roku rodzinno-przyjacielska sitwa spotkała się w STU i zaczęła pracę nad Kitowiczem, żeby przypomnieć sobie, kim jesteśmy, żeby poznać nasze korzenie, zapytać się, czym dla prowincjonalnej zbiorowości jest wiara rzymskokatolicka, z którą na ustach otwieraliśmy nowy rozdział Polski po 1989 roku. Dziś pochylamy się nad tym tekstem ponownie, bo znów nadszedł czas, w którym wielu ludzi szczególnie z prawej strony sceny politycznej krzyczy, że co prawda wiara katolicka się na powrót u nas ukorzeniła, ale tym razem samą Polskę trzeba ratować. Polskę, która nadal jest zakochana sama w sobie.
Kitowicz, który był świadkiem "saskich ostatków", ma znów posłużyć panu za lustro dla współczesności?
- Boję się mówić, że znalazłem u Kitowicza jakąś tezę i próbuję ją potem udowodnić w spektaklu. Pracując nad przedstawieniem, działam często intuicyjnie, do samego końca nie wiem, czy mam rację, ale kusi mnie konsekwencja pewnych przeczuć, obrazów i słów. Kitowicza nie wolno zabijać logiką, trzeba pozwolić, by jego głos dotarł do publiczności. Nawet kiedy nie ma racji. Przecież nie mogę się spierać z pamiętnikarzem, który serio uważa, że August III był najlepszym władcą, a Stanisław Poniatowski - beznadziejnym. Kitowicz bardzo precyzyjnie odczytywał upadek i rozprzężenie swojej epoki, ale i tak kochał niezwykłą miłością tego Sasa. Owszem, przyznawał, że gdyby Polska była niezagrożona, to tak, byłbyś, Stasiu, dobrym królem, a teraz potrzeba władcy, który jest męski... Kitowicz nie cenzuruje się, nie wybiera między brzydotą a pięknością, nie gloryfikuje niczego. Ale pisząc o zepsuciu polskim, zawiera w sobie fundamentalną sprzeczność. Bo z jednej strony podkreśla, że nie było tak dobrego i wspaniałego króla jak August III, za którego 30 lat panowania "żaden sejm nie doszedł". Równocześnie nie może dać wiary, że nowy porządek może dać coś dobrego. On nauczył się żyć w nieludzkim bałaganie myślowym, jaką była Polska w II połowie XVIII w. A może był pierwszym, który rozumiał teatr absurdu.
Czy z dzieła Kitowicza można wyczytać, jaka powinna być idealna Polska?
- To książka bez diagnozy. Gdyby zresztą jakąkolwiek miała, to bym się za nią nie brał. Kitowicz zostawia czytelnika w rozkroku. Właściwie nie ma wskazówek, czy ksiądz dobrodziej coś gani, czy tylko pokazuje, jak jest. Detaliczny opis absurdu przy jednoczesnym braku jego oceny sprawia, że ten tekst jest nam bliski, jest współczesny. Poprzednie moje "Opisy" były także i o tym, że my się tego naszego polskiego charakteru nie wyzbędziemy nigdy, że nie jesteśmy się w stanie wyzwolić od namiętności do Polski, że kochamy nawet jej bałagan duchowy. Wszystkie okupacje i zawieruchy dziejowe zamroziły w nas cechy, które piętrzą przeszkody, aby Polak mógł się porozumieć z Polakiem, przeszkadzają normalnie żyć. Historia nie pozwoliła albo my sami nie pozwoliliśmy, żeby być jako naród otwarci i tolerancyjni. Żeby chronić to, co dla nas ważne, zawsze bardziej cenimy siebie niż sąsiadów, z drugiej strony wyrocznia sąsiadów nobilituje albo poniża każdy nasz gest. Czujemy przez skórę, że coś się jednak zmienia; jakże pełne sprzeczności, niekiedy na granicy groteski brzmiały wyprawy niektórych nowo wybranych posłów do Parlamentu Europejskiego, jak dramatycznie zabierali się do nauki angielskiego, pogardzając nim jednocześnie. Ten nowy "Opis" mógłby być o tym, że jednak zmieniamy skórę, że coś się w nas nieodwracalnie kończy.
Po dekadzie absencji wraca pan jako aktor na scenę. Przyznam się, że brakowało mi ostatnio w pana teatrze takiej postaci, jaką pan sam grał: polskiego "waryjota", brata łaty i inteligenta przechery, balansującego na granicy wygłupu i kazania. Może to nie był wzorzec osobowy dla każdego Polaka, ale na pewno bohater niewiarygodnie barwny i nieprzewidywalny...
- Ja nigdy nie wypędziłem z siebie aktora, ale trudno, żeby dyrektor teatru zabierał swoim aktorom role i stale siebie obsadzał. Chętnie, ale i ostrożnie wchodzę na scenę, najchętniej w spektaklach, w których grupa aktorów potrzebuje przewodnika. Granie w spektaklu przez siebie reżyserowanym to na pewno wyjątkowa sytuacja; w chwili premiery nie odcina się pępowiny, pozostaje dalej ze swoim wytworem. Reżyser obserwujący z widowni swoje przedstawienie może widzi więcej, równocześnie co najwyżej przychodzi mu gryźć wargi, gdy na scenie dzieje się coś złego. Będąc na niej, ma szansę coś na bieżąco regulować, zmieniać, rozwijać spektakl. Być dyrygentem wykonywanego utworu. Moja obecność w kolejnych "Opisach" klasyfikuje ich poziom sensu w danym wykonaniu, spektakle są przeze mnie aktywizowane, cały czas od środka czuwam nad nadawaniem im rytmu, ważę stopień powagi i ironii. Z drugiej strony reżyserowanie od środka jest trudniejsze, nie tylko dla mnie, także dla grającego zespołu, bo partner do końca nie wie, czy gra z reżyserem Grabowskim, czy z aktorem Grabowskim. Może też zachodzić wypadek, że aktor cały czas sprawdza się przed tobą jak przed reżyserem i będzie się starał grać pod dyktando. W końcu przychodzi taki moment, kiedy mówię sobie, że czas zaprzestać reżyserowania; odczepić się od aktorów i zamieszkać na dobre w stworzonym przez siebie świecie. Tylko czy to jest do końca możliwe? Przyczepienie reżysera do spektaklu nie jest w dzisiejszym teatrze czymś niepraktykowanym. Wielu reżyserów nie opuszcza swoich produkcji, są niemal na każdym przedstawieniu, "grają" przedstawienie razem z aktorami, nie wchodząc na scenę.
Do tej pory rezerwował pan dla siebie w spektaklu rolę porte parole Kitowicza. Trochę nauczyciela, trochę gawędziarza, trochę przewodnika, który dyryguje poczynaniami gromady na scenie...
- W trzecim "Opisie", który nosi tytuł, a może podtytuł "O północy przybyłem do Widawy" gram podróżnika z Europy. Tworząc scenariusz, skorzystałem bowiem nie tylko z obu tekstów Kitowicza: "Pamiętników, czyli Historii Polski" i "Opisu obyczajów", ale i diariuszy Rzewuskiego oraz relacji obcokrajowców odwiedzających Polskę za czasów Augusta III. Będę tym, który próbuje ten kraj jakoś nazwać, opisać, zaszeregować do jakiejś kategorii. To ktoś, kto Polaków prowokuje, zachęca do otwartości, próbuje polubić, zrozumieć, stać się jednym z nich, będąc na końcu przez nich odrzuconym. Ta postać to oczywiście farbowany lis, bo przecież nie ucieknę nagle od swojej biografii, od typu Polaka, jaki reprezentuję, i nie zacznę udawać Europejczyka. Ale to może wnosić ironiczną perspektywę, bo wielkie serio jest gdzie indziej.
Czy jego rolą jest osądzić, co w nas było i jest europejską normą, a co od niej drastycznie odbiega?
- Ten człowiek nie ma nic przeciwko temu, że się tu znalazł, może go nawet ten kraj zachwyca. Czytając osiemnastowieczne pamiętniki i relacje z podróży po Polsce, oprócz rzeczy krytycznych, że naród pije, że za dużo tu dewocji, za dużo brudu, że złe drogi, znajdujemy dowody, że to był jednak normalny kraj. Byli tacy przybysze, którzy zachwycali się poziomem życia, jeżdżąc odjednej rezydencji magnackiej do drugiej. Dla nich był to środek Europy. Nie miałem wrażenia, że przybysze byli wtedy traktowani tak samo jak ci nieliczni goście z Zachodu, którzy w latach 70. zyskiwali w oczach nas, mieszkańców Peerelu, status ostatecznej wyroczni, sędziego, który powie nam, gdzie zaczyna się Wschód.
A co ten obcy budzi w społeczności, którą portretuje pan w "Opisie"?
Odrzucamy go, bo nie jest stąd, czy traktujemy z pobłażaniem: on nic z polskich spraw nie zrozumie...
- Taka wizyta to pretekst, żeby się z gościem napić, zabawić, pokazać mu Polskę, pochwalić się jej "ubogaconą" duchowością. Owszem, w imię obrony polskiej racji stanu można go znielubić, bo mówi o rzeczach przykrych, ale w końcu pozwalamy mu żyć. Dokuczamy mu, bo jest obcy i nic nie rozumie, traktujemy z pobłażaniem. I ten przybysz dochodzi do wniosku, że Polacy to naród oryginalny i interesujący, prawda, może i schizofreniczny, ale i tak warto się do niego zbliżyć. Ten nowy "Opis" powinien oddawać zmianę naszej mentalności, my już nie czujemy się gorsi w stosunku do Europy, wolimy, żeby nazwano nas "inni". I ja tę naszą inność usiłuję pokazać.
Czy pan tego chce, czy nie, trzeci "Opis" będzie odbierany jak pana głos w dyskusji z młodym pokoleniem, które namówił pan w Starym Teatrze do rewizji sarmackich?
- W Starym Teatrze nie gwarantuję sobie statusu pierwszego reżysera, chcę innym, bardziej niż sobie, zapewnić reżyserską pracę. Przekonanie to towarzyszyło mi od momentu, kiedy zaproponowano mi dyrekcję Starego. Nakazywała mi tak myśleć tradycja tego teatru. Także więc z tego powodu "Opis" nie powinien powstać na scenie Starego Teatru. Nie chcę polemizować z Klatą czy Wysocką, oni niech polemizują ze sobą, ja jestem właśnie po to, aby stworzyć im warunki do uprawiania polemiki. Kitowicz jest mój i z sobą samym rozmawiam. Pierwszy "Opis obyczajów" miałem wystawić właśnie w Starym, jeszcze w latach 80.; skoro do tego nie doszło, niech lepiej więc zostanie tak, jak jest.
Poprzednie "Opisy" świetnie funkcjonowały na lokalnych festiwalach teatralnych, były ulubionymi spektaklami publiczności prowincjonalnej. Zjeździł pan z nimi pod szyldem Teatr Mikołaja Grabowskiego całą Polskę B, nawet C. Czy wybór miejsca premiery to gest w stronę tamtego, często niedocenianego przez innych twórców widza?
- Tak, naprawdę nie przypadkiem pokażemy naszą premierę w sali OSP Rzeczyca, gdzie odbywa się czasem konkurs darcia pierza. Wracamy do Rzeczycy za sprawą księdza Henryka Linarcika, proboszcza tamtejszej parafii, który zaprosił nas do siebie jeszcze z pierwszym "Opisem", kiedy obchodził w byłej parafii księdza Kitowicza 200-lecie jego śmierci. Wmurował dedykowaną mu tablicę, odnowił grób. W dawnej wikarówce zamierza otworzyć poświęcone mu muzeum. Dzięki mu za to.
A czy zakładając, że będzie pan grał trzeci "Opis" dla naszych prowincjuszy, zarówno tych postępowych, jak i tych, którzy chętnie nadstawiają ucho na Radio Maryja, nie kusiło pana, by tym razem zrobić z Kitowicza fundamentalistę, obrońcę starego - byle jakiego, ale jednak naszego, rodzimego porządku. Jestem w stanie wyobrazić sobie zdania z jego "Pamiętników" na sztandarach tych ludzi, którzy wołają, że Polska ginie, kościoły pustoszeją...
- Zawiązanie konfliktu między cudzoziemcem prowokatorem a grupą polską, której hymnem jest pieśń "Kochana Polsko, złota Polsko", od razu ustawia naczelny problem przedstawienia: a gdzie jest ta Polska, bez której nie możemy żyć? Chciałbym opisać lęki bohaterów drżących o to, że jeśli odstąpią na krok od idei Polski, w jaką wierzą i która została im zaszczepiona przez pokolenia żyjące przecież w innej geopolitycznej sytuacji, to zostanie ona sprofanowana, zbezczeszczona, zawłaszczona przez kogoś innego. Przecież ciągle są u nas formacje polityczne, które narzucają nam swoje pojęcie polskości, wierzą, że Polska musi być tylko tam, gdzie stoi kapliczka. Zresztą, nawet nie o formacje polityczne tu chodzi, a o problem zwykłego Polaka, borykającego się z polskością w nim samym. Boję się, że my na dnie swojej duszy nosimy przekonanie, że jeśli przekroczymy granice smaku polskiego, musimy ponieść karę. Przy całym naszym radykalizmie gestów jesteśmy lękliwi jak dzieci w ciemnym pokoju. A przecież wykonanie gestu w stronę Europy nie jest dowodem na to, że się Polski nie kocha. W moim teatrze interesują mnie bohaterowie zdeklarowani do końca w sprawie polskiej, ale bardziej jeszcze fascynuje mnie ich niepewność, załamująca się w nich wiara w Polskę, panoszący dzisiaj na dobre galimatias zawołań, znaków i chorągwi. Znowu drążę z wahaniem i strachem, badając, gdzie jestem po 20 latach od pierwszego "Opisu". Nie chcę nikogo ukarać za to, że kocha Polskę. Ja kocham Europę, a Polska jest w Europie.
"Swoi, ale obcy"
Łukasz Drewniak
Dziennik Gazeta Prawna nr 55/19/21-03-10
19-03-2010
Fundacja
Centrum ks. Jędrzeja Kitowicza
97-220 Rzeczyca,
ul. ks. Jędrzeja Kitowicza 17
tel.: (+48) 44 710 51 25
e-mail: fundacja@kitowicz.pl
KRS: 0000623207
Konto bankowe:
Bank Pekao SA
03 1240 1545 1111 0010 7455 6473